W porcie w Rejkiawiku pojawił się wielki lotniskowiec, który ma zademonstrować natowską siłę w obronie Islandii, która nie ma nawet jednego własnego żołnierza, ale należy do NATO, płaci sojuszowi i udostępnia swoje terytorium wojskom sojuszu.

Atmosfera wokół tematów wojskowych wśród Islandczyków jest dość dziwna, patrząc okiem człowieka, który pochodzi z kraju doświadczonego przez wiele wojen. Po pierwsze, potomkowie Wikingów stracili zapał do walki i wyobrażają sobie, że tak urodziwych i pięknych ludzi kochają wszyscy na ziemi i nikt ich nie zaatakuje. Po drugie, Islandczycy we własnym mniemaniu są tak inteligentni, że załatwią z każdym okupantem najlepsze swoje interesy. Po trzecie, Rosjanie, Chińczycy czy kiedyś hitlerowscy Niemcy w gruncie rzeczy nigdy nie byli – ich zdaniem – źli i zawsze można się z nimi dogadać. NATO wobec powyższego może stacjonować na Islandii, ale równie dobrze można pozbyć się sojuszniczych baz i żołnierzy.
Islandczycy mają wybitny talent do skupiania się na własnych korzyściach przy powtarzaniu odwrotnych do działania haseł o charakterze uniwersalnych idei równościowych i wolnościowych ze szczególnym uwzględnieniem praw mniejszości seksualnych, etnicznych, rasowych etc.. Talent jednak już nie wystarcza, a działania dezawuują hasła w tempie błyskawic, zatem Islandia może źle skończyć pod chińskim albo ruskim butem z knutem. Wyobraźnia Islandczyków nie obejmuje takiej formy poddaństwa, obawiam się więc o biologiczne przetrwanie tego narodu, który przywódcy zostawią na pastwę zbrodniarzy bez mrugnięcia okiem. Już dzisiaj większość tutejszych polityków i biznesmenów ma nieruchomości i oszczędności poza ojczyzną.
Piotr Tomski